Reklama

Chorzy z miłości

Nerwica, depresja, bezsenność mogą pojawić się w naszym życiu razem z ukochanym. O tym, jak związki wpływają na nasze zdrowie, z psychiatrą i psychosomatykiem, dr. Mariuszem Furgałem, rozmawia Magdalena Jankowska.

PANI: Czy można umrzeć z miłości?

Dr Mariusz Furgał: - Można. Przecież zdarzają się samobójstwa z powodu nieszczęśliwej miłości. Ale można też umrzeć z braku miłości. Nie tej romantycznej, ale miłości w ogóle. Znane są takie sytuacje, opisane w badaniach sierocińców brytyjskich po II wojnie światowej, gdzie z powodu braku matczynego uczucia dzieci umierały. Były czyste, zadbane, prawidłowo karmione, miały zaspokojone wszystkie podstawowe biologiczne potrzeby, a jednak wpadały w stan stuporu, odrętwienia emocjonalnego i ostatecznie umierały.

Reklama

Mówi Pan, że miały zaspokojone podstawowe potrzeby, były zadbane. Czyli ktoś je tulił, nosił...

- No właśnie nie nosił, nie tulił. Opiekował się, ale nie okazywał czułości, nie reagował na potrzeby wyrażane płaczem, krzykiem, wyciąganiem rączek. A człowiek od pierwszych dni życia potrzebuje drugiej osoby do emocjonalnej wymiany. To jest niezbędne, żeby wytworzyć struktury psychiczne. Nie musi to być koniecznie matka, może być opiekun, który jest, reaguje, okazuje czułość. Śmierć to oczywiście skrajna i rzadka sytuacja, ale bez oparcia w drugim człowieku nie możemy się prawidłowo rozwinąć. Taki brak prowadzi do powstania różnych zaburzeń, problemów ze zdrowiem, także fizycznym. Wiemy z badań nad osobami, które doświadczyły utraty kochanych bliskich w dzieciństwie, że w dorosłym życiu częściej popadają w depresje, podejmują próby samobójcze.

Bo są badania, z których wynika, że samotność źle wpływa na zdrowie. Samotni ludzie żyją krócej, częściej umierają na różne schorzenia.

- Tak, jest wiele takich danych. Na przykład w Finlandii przeprowadzono badania na bardzo dużej populacji i okazało się, że umieralność z powodu choroby niedokrwiennej serca wśród samotnych była trzykrotnie wyższa niż wśród tych, którzy żyją w związkach. Są także badania izraelskie, prowadzone na próbie 10 tysięcy urzędników. Tam wprost zadawano pytanie: czy odczuwasz miłość i wsparcie ze strony partnera? Wśród tych, którzy ich nie czuli, było znacznie więcej przypadków zawałów serca.

To wpływ samotności. A co z miłością odrzuconą?

- Odrzuconą miłość przeżywa się podobnie jak żałobę. Ci, którzy długo pozostają w żalu, zaczynają chorować, zapadają na infekcje, bo poczucie niepowetowanej straty zaburza układ immunologiczny. Długotrwały żal działa na organizm jak chroniczny stres: mamy stale podwyższony poziom kortyzolu, a to powoduje spadek poziomu limfocytów we krwi i osłabia odporność.

Chciałoby się w takim razie zapytać: czy szczęśliwa miłość może sprawić, że zdrowiejemy?

- Niestety, nie ma takiego przełożenia, że jeśli ludzie się kochają, to nie chorują albo zdrowieją. Oczywiście, czasem dolegliwości są wołaniem o miłość. Jak się ktoś "dowoła" i miłość przychodzi, to bóle głowy, bezsenność czy kołatanie serca mogą przejść jak ręką odjął. Jednak byłbym bardzo ostrożny w wyrokowaniu o miłości na podstawie stanu zdrowia. Zresztą, paradoksalnie, niekiedy choroby służą miłości. Czasem dopiero wtedy partner może poczuć, że jest kochany. Są na przykład rodziny, w których jedynie gdy pojawiają się dolegliwości, okazywana jest miłość. Prowadziłem jakiś czas temu badania nad chorobą niedokrwienną serca i dostrzegłem taką prawidłowość: kiedy mąż zaczął się uskarżać na dolegliwości sercowe, w ocenie żony ich małżeństwo stało się lepsze, szczęśliwsze. Nie jest to może romantyczne stawianie sprawy, ale zaangażowanie w pomoc cierpiącemu małżonkowi i opieka w chorobie na pewno są wyrazem miłości. Jego cierpienie powoduje odsunięcie na dalszy plan waśni, konfliktów i innych napięć. Tak więc czasami choroba może oddać przysługę miłości - jeśli ona między małżonkami jest.

Psycholog, prof. Bogdan Wojciszke mówi, że miłość, szczególnie ta romantyczna, nie tylko nie uzdrawia, ale jest też dla organizmu ogromnym obciążeniem. I że nie można kochać namiętnie przez długi czas, bo organizm nie zniósłby stanu permanentnej huśtawki nastrojów: euforii i niepokoju.

- Tak, nie wytrzymałyby nasze nadnercza. Tej początkowej fazie miłości, o której mówi zapewne prof. Wojciszke, towarzyszą przecież nie tylko przyjemne emocje, lecz także lęk przed jej utratą, napięcie, niepewność wzajemności, zazdrość. To jest wielki stres.

I chorujemy?

- Jako zakochani jesteśmy w stanie bliskim psychozy, nie bardzo wiemy, w jakim świecie żyjemy - zamiast ukochanego widzimy swoje projekcje, wyobrażenie. A jeżeli człowiek widzi coś, czego nie ma, to można powiedzieć, że jest szalony, prawda? Ale to nie koniec. Oprócz tego, że widzimy tę osobę taką, jak chcemy widzieć, to jeszcze ona zaczyna się zachowywać tak, jak chcemy. To zjawisko nazywa się w psychologii projekcyjną identyfikacją - nie dość, że projektujemy na kogoś swoją wizję, to jeszcze prowokujemy go do zachowań, które ją potwierdzają. A w przypadku zakochanej pary zwykle dzieje się to z obu stron... Można więc powiedzieć, że jest to rodzaj choroby. Ale też niezwykłe, głębokie doświadczenie egzystencjalne, z którego nikt nie chce rezygnować. Oczywiście niektórych ono omija - na przykład pary kojarzone przez swatów czy rodzinę. Co ciekawe, z badań wynika, że związki kojarzone są trwalsze, rzadziej zdarzają się tu rozwody i separacje. Również dlatego, że nie dochodzi w nich do wielkiego rozczarowania. Rzeczywistość nie bombarduje pięknych wizji, bo ich nie ma.

Psychoterapeutom "chory z miłości" kojarzy się też często z kimś, kto kocha za bardzo bądź za mało albo toksycznie.

- Można tak powiedzieć, ale czy my wtedy w ogóle mówimy o miłości? Relacja dwojga ludzi to nie to samo co miłość - związek bywa areną, na której rozgrywają się różne zaburzenia. Zdarza się, że dominującym uczuciem jest zazdrość. Albo że ktoś potrzebuje drugiej osoby, by sobie "regulować emocje", używa jej, żeby rozładować złość, napięcie, popęd. Albo poniża, żeby samemu czuć się lepiej. To mogą być silne związki - układ jest chory i oni oboje są chorzy - ale nie wiem, czy nazwałbym to miłością, bo ona jest w takim związku na ostatnim planie. Zepchnięta i zastąpiona czymś innym.

Mówi Pan: "układ jest chory i oni oboje są chorzy". To trochę tak jakby patrzył Pan na związek dwojga ludzi jak na organizm.

- Bo para ludzi tworzy jeden organizm. Jeżeli mamy narzeczonych, z których jedno ma lekką skłonność do nieodpowiedzialności, a drugie jest nieco bardziej odpowiedzialne, to po dwóch latach wspólnego życia możemy zobaczyć w tym związku osobę skrajnie odpowiedzialną i drugą bardzo nieodpowiedzialną. W parach dochodzi do przejmowania funkcji, tworzenia się dwóch biegunów postaw, polaryzacji. Bardzo dobrze widać to w rodzinach, gdzie mamy na przykład rodzica restrykcyjnego i rodzica liberalnego plus dziecko. Przyjmujemy, że mają takie charaktery, ale gdy restrykcyjna mama zostanie z dzieckiem sama, bo partner wyjechał w delegację, nagle robi się bardziej liberalna. Przejmuje funkcję małżonka - ogranicza, ale i pozwala. Tylko w związku partnerzy mogą się "dzielić" postawami, wzajemnie je na siebie delegować. Henry Dicks, brytyjski terapeuta ze znanego ośrodka terapii par Tavistock w Londynie, stworzył nawet pojęcie wspólnej osobowości małżeńskiej i stwierdził, że problem każdego pacjenta psychoterapeuta powinien rozpatrywać w kontekście jego partnera.

To oznacza, że w pewnym sensie bez partnera bylibyśmy kimś innym?

- Nie całkiem kimś innym, ale pewne cechy naszego charakteru nie nabrałyby może ostrości, nie miałyby szansy się rozwinąć lub zaniknąć. To dlatego rozstając się po wielu latach spędzonych razem, możemy odkryć w sobie cechy, których przedtem nie zauważyliśmy. Albo przeciwnie - tęsknić za dawnym sobą, którym mogliśmy być tylko w tym jednym związku.

A dziecko? Też należy do organizmu? Spotkałam się z poglądem, że jest jakby reprezentantem relacji między rodzicami. Jeżeli choruje, to znak, że między nimi dzieje się coś niedobrego.

- To jest powszechne zjawisko, obserwują je nie tylko psychoterapeuci, ale też pediatrzy. Zresztą właśnie pediatra i terapeuta rodzinny Salvador Minuchin stworzył pojęcie rodziny psychosomatycznej. Chodzi o to, że dziecko chorując, reguluje trudne sytuacje między rodzicami. Warto wiedzieć, że małe dziecko jest kompletnie psychosomatyczne, czyli wszystkie jego emocje odzwierciedlają się w kondycji organizmu. Jeżeli w rodzinie jest napięta atmosfera, ono czuje niepokój i jego ciało reaguje - zaczyna mieć na przykład kłopoty z jedzeniem, wymiotuje. Gdy rodzice przestają rozmawiać o rozwodzie, zaczynają współpracować, troszczyć się o nie, rodzina się nie rozpada, dziecko doświadcza ulgi emocjonalnej. Jeśli zdarzy się taki scenariusz, to po pewnym czasie może zostać utrwalony: za każdym razem kiedy wzrośnie napięcie w rodzinie, pojawią się niepokojące objawy u dziecka. Dlatego mówi się czasem, że ono bierze na siebie ciężar problemów rodziny.

A jeśli dzieci jest więcej?

- Chorować będzie to najbardziej zależne emocjonalnie, często najmłodsze. Albo to, które pojawiło się na świecie w trudnym okresie życia rodziny. Często dotyczy to dzieci, które urodziły się tuż przed ślubem albo zaraz po nim, zanim rodzice wewnętrznie zaakceptowali nowy etap życia. Ale to nie muszą być fizyczne objawy. Zdarza się, że młody człowiek nieświadomie "reguluje" sytuację rodzinną przez problemy z prawem czy narkotykami, bo kiedy wpada w tarapaty, dochodzi do rodzinnej konsolidacji i współpracy.

Czy nie jest tak, że jeden z partnerów też może tak "regulować" sytuację w związku - chorując?

- Pamięta pani, jak mówiłem, że choroby czasem pomagają miłości? Partnera zaczyna boleć serce i sytuacja w związku zmienia się na lepsze. Z różnych badań wynika, że często serce pacjentów uskarżających się na dolegliwości wcale nie jest chore. Występuje objaw i on jest prawdziwy w tym sensie, że ból jest na serio. Serce boli. I pojawienie się tego cierpienia zależy tylko od tego, co się dzieje w związku. A dzieje się na przykład to, że ktoś czuje, że tylko tak może dostać bliskość, czułość od bardzo zajętego innymi sprawami partnera. Oczywiście nieświadomie.

Czy miewa Pan pacjentów, którzy są szczęśliwi w miłości?

- O, bardzo wielu.

Z czym do Pana przychodzą?

- Mają depresje, nerwice, cierpią na bezsenność. I to też może mieć związek z miłością. Chodzi o to, że człowiek ma życie świadome i nieświadome. Na poziomie świadomym może być szczęśliwy w miłości, a na nieświadomym przeżywać konflikty, trudności i napięcia. Kocha swoją żonę, ale też jest na nią wściekły. A ponieważ z powodu miłości nie dopuszcza tej wściekłości na plan świadomy, to kieruje ją przeciwko sobie. Staje się przygnębiony, nie może spać.

I na czym wtedy polega terapia? Bierze się tabletki na bezsenność?

- Większość pacjentów jest rzeczywiście leczona przez psychiatrów farmakologicznie. Objaw można zlikwidować, człowiek mniej cierpi i funkcjonuje poprawnie, do następnego kryzysu. Natomiast gdyby trafił do psychoterapeuty, pracowaliby nad tym, żeby rozpoznać plan nieświadomy. Jak to jest z tym przeżywaniem złości? Trzeba sobie w taki sposób z nią radzić, żeby ją wyrażać, ale nie ranić partnera. Ten rodzaj terapii niweluje wiele napięć, czyni związek bardziej otwartym emocjonalnie. Ale muszę zaznaczyć, że jest czasochłonny. Tu nie chodzi o namówienie kogoś do ujawniania złości. Takim pospiesznym działaniem można tylko zniszczyć związek. To musi potrwać. Zmiana jednego partnera powoduje zmianę drugiego i oboje muszą mieć czas, żeby się do tego przystosować.

Znałam kiedyś kochającą się parę, która rozstała się, bo gdy zamieszkali razem, mężczyzna zaczął uskarżać się na rozmaite dolegliwości. Źle spał, miał problemy żołądkowe. Doszedł do wniosku, że związek mu szkodzi.

- Nawet w przypadku bardzo kochającej się pary zawsze jest pytanie: co robicie z negatywnymi emocjami? Bliskość rodzi konieczność radzenia sobie ze złością, wściekłością, zazdrością, lękiem. Te trudne uczucia rodzą napięcia: albo otwarte - jeśli umiemy je wyrażać - albo cielesne - jeżeli nie chcemy czy nie umiemy ich uzewnętrznić. Możliwe, że w przypadku mężczyzny, o którym pani mówi, dolegliwości były właśnie kosztem utrzymania dobrej atmosfery w związku, wyeliminowania złości z relacji. Był na nią wściekły, ale nie chciał tego przeżywać. W dzień się trzymał, a potem źle spał. I ponieważ nie umiał sobie z tym poradzić, to doszedł do wniosku, że łatwiej będzie odejść.

Często się mówi, że powinniśmy słuchać ciała, bo ono wie lepiej, co jest dla nas dobre.

- Można słuchać ciała, pod warunkiem że się rozumie jego język. A to jest język wymykający się kontroli umysłu. Jeśli ktoś naprawdę chciałby go zrozumieć, to najlepszym rozwiązaniem jest terapia, bo ona pomaga rozpoznać nieświadome motywacje. Wracając do naszej pary - możliwe, że ciało tego mężczyzny mówiło mu: odejdź od niej, bo coś jej zrobisz. A on zrozumiał: odejdź od niej, bo się rozchorujesz. Ponieważ język ciała jest złudny, każdy może go odczytywać po swojemu. Oczywiście ja też nie mam pewności, jak było naprawdę. Ale jeżeli czuł, że w jego relacji stanie się coś złego z powodu jego wewnętrznego stanu i że to zagrożenie nie dotyczy jego samego, to mógł ją w ten sposób chronić. I wtedy można powiedzieć, że to wszystko stało się z miłości.

Dr hab. n. med. Mariusz Furgał - psychiatra, psychoterapeuta i terapeuta rodzinny, pracuje w Zakładzie Terapii Rodzin Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego naukową pasją jest psychosomatyka.

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy