Reklama

Marta Glanc: Od dziecka wiedziałam, że jestem córką księdza

- Miałam nadzieję, że z tatą porozmawiamy spokojnie, jak dwoje dorosłych ludzi. Ale on zbagatelizował moje uczucia mówiąc „znowu wbijasz mi szpilę”. A kiedy mówiłam, że te wszystkie tajemnice bardzo odbiły się na mojej psychice, powiedział, że „wszyscy mają jakieś problemy”. Nie chciał rozmawiać, robił z siebie ofiarę, a tego nie mogłam już dłużej znieść - opowiada Marta Glanc, dziennikarka, autorka książki "Córka księdza".

Katarzyna Pruszkowska, INTERIA.PL: Jak długo trwał związek twoich rodziców?

Marta Glanc: - Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, ale patrząc na daty posługi ojca w moim rodzinnym mieście, nie był to długi związek. Na pewno był nierokujący na przyszłość. Kiedy mama zaszła w ciążę, pewnie miała nadzieję, że ojciec wtedy podejmie jakieś kroki, abyśmy stworzyli rodzinę. On jednak wówczas rozwodził się nad tym, że musi kupić sobie nowe sutanny. W ten sposób mama dowiedziała się, że ze wspólnej przyszłości nic nie będzie, a ojciec zostaje w Kościele. Mogliśmy być jedynie rodziną "na boku".      

Reklama

Jak ojciec dowiedział się o tym, że się urodziłaś?

- Moja ciocia, Stefania, poszła do niego do spowiedzi i w konfesjonale powiedziała mu, że został ojcem. Nie wiem, jak wtedy zareagował. Zresztą nie wiem, też, jak zareagował na wiadomość o ciąży. Wiem natomiast, że bardzo źle zareagował na wieść o tym, że mama weszła w nowy związek i planuje ślub. Zagroził nawet, że pojedzie do jej przyszłych teściów i opowie o tym, co ich łączyło.

Zrobił to?

- Na szczęście nie. Ostatecznie mama wyszła za mąż, poukładała sobie życie na nowo. 

Kiedy dowiedziałaś się, że twój ojciec jest osobą duchowną?

- Nie pamiętam momentu, w którym ktoś posadziłby mnie na kolanach i powiedział: "Marta, twój tatuś jest księdzem". Wiedziałam "od zawsze". Mama opowiadała mi całkiem niedawno, że kiedy byłam w przedszkolu, nauczycielki poprosiły dzieci, by namalowały tatę i to, czym się zajmuje. Ja nie wiedziałam, co mam narysować. Musiałam więc już wtedy wiedzieć, że mój tata jest duchownym, a oni nie powinni przecież mieć dzieci. Jest też opcja, że wtedy jeszcze niewiele wiedziałam o jego życiu.

Kim oficjalnie byłaś dla taty?

- Na parafii i w towarzystwie swojej rodziny kazał mi zwracać się do siebie "wujku". Byłam wtedy przedstawiania jako koleżanka kuzynki. Myślę, że bywałam też po prostu biedną dziewczynką, którą tata wspierał.

Nikt nie domyślił się prawdy?

- Domyślili się niemal wszyscy. Jakiś czas temu napisała do mnie znajoma taty, która bywała na tych naszych rodzinnych obiadach kiedy żyła jeszcze mama ojca. Wyjaśniła mi, że tata nie mówił matce prawdy, bo się jej bał. Nie chciał sprawić jej przykrości, zawieść jej. Natomiast mi trudno uwierzyć, że ona się przez tyle lat nie zorientowała, kim jestem. Pewnie wolała przymykać na to oczy niż dopuścić do siebie myśl, że jej ukochany syn, ksiądz, ma dziecko. Ojciec ukrywał mnie, bo nie chciał stracić prestiżu. A po latach stracił i prestiż, i córkę.

Nigdy nie przyszło ci do głowy, żeby podczas tych rodzinnych spotkań powiedzieć "tato"?

- Nigdy. Ja do babci mówiłam "proszę pani". Po latach ojciec mi powiedział, że gdyby jego matka dowiedziała się o mnie, to by dostała zawału.

Przez ciebie?

- Tak, bo to był także mój sekret. Ja przez wiele lat żyłam w przekonaniu, że mam bardzo duży wpływ na inne osoby. Że jestem odpowiedzialna za samopoczucie bliskich. Moje złe zachowanie może wywołać zły nastrój lub smutek, moje słowa mogą sprowadzić chorobę. Bardzo trudno mi z tym walczyć, nawet mimo wielu lat terapii. Czasem nadal łapię się na myśleniu, że jeśli ktoś ma groszy humor, to na pewno ja jestem winna, ja zrobiłam coś nie tak. Takie lęki wzmacniają też inni ludzie. Przed wydaniem książki słyszałam, że powinnam dać ją do przeczytania mamie, bo to, co napisałam, może ją zdenerwować. A wtedy...

...niech zgadnę: mama dostanie zawału?

- Oczywiście.

Powiedziałaś, że niemal wszyscy domyślali się, że jesteś córką księdza. Masz na myśli tylko rodzinę?

- Nie, dalszych znajomych, sąsiadów, a nawet obcych ludzi. Podejrzewam, że wiedziała większość parafian, ale nikt o tym nie rozmawiał publicznie. Mój tata uczył kiedyś w szkole religii i na jednej z lekcji powiedział uczniom: "za mundurem panny sznurem, za sutanną całą bandą". Uczennica ojca powiedziała mi, że wszyscy się roześmiali, bo mówił to ich katecheta, który sam miał przecież córkę.

Jedną córkę, ale sympatii więcej.

- No właśnie nie jestem pewna, czy jedną. Być może mam rodzeństwo. Liczę na to, że jeśli tak jest, ktoś odezwie się do mnie po przeczytaniu książki. Kiedyś ludzie plotkowali, że mój ojciec ma w Strzelnie dwie córki, mnie i moją siostrę. Ale to nieprawda, jej ojcem jest mój ojczym.

- Tak samo, jak od zawsze wiedziałam, że jest moim ojcem, od zawsze wiedziałam, że ma jakieś partnerki. Kiedy byłam w gimnazjum, dał mi swój stary telefon, w którym była cała korespondencja z jedną z nich. Podczas wyjścia do kina moja siostra widziała, jak pisze do niej, a może już innej, że ładnie wyglądała w jakiejś tam sukience. Nawet z tej jego kochliwości żartowaliśmy. Tata często zabierał swoje sympatie do galerii handlowej, do swojego ulubionego sklepu, w którym kupował im prezenty. Kiedy jeździliśmy do tej galerii, z rodzicami lub siostrą, śmialiśmy się: "Oho, ulubiony sklep Jarosława".

- Był też, a może nadal jest, jeden bardzo poważny związek. Tata romansował ze swoją parafianką z Orchowa, o czym dowiedział się jej mąż. I on pojechał ze skargą aż do kurii, żeby ratować swoje małżeństwo. Próbowałam porozmawiać z tym mężczyzną, ale on nie chciał. Zresztą nie dziwię mu się, bo to delikatna sprawa. Z kolei prymas tych doniesień nie skomentował. Spytał, czy mam dowody.

Czyli w przypadku twojego taty nie mamy do czynienia z historią wielkiej miłości, dla której mógłby porzucić stan duchowny, a raczej z serią romansów.

- Zdecydowanie, bo tych jego partnerek było dużo. Zresztą już jako dorosła osoba dowiedziałam się, że tata ma problemy z seksualnością. To była twarz ojca, której ja długo nie znałam.

To te związki spowodowały, że ociec był przenoszony z parafii na parafię?

- Myślę, że tak. Tata był kiedyś proboszczem naprawdę dobrej parafii, odnowił sobie kościół i plebanię, dobrze żył z ludźmi. Stamtąd został przeniesiony pod Poznań, na starą plebanię, która wymagała remontu. Źle to zniósł, ciągle narzekał na te przenosiny. A jednocześnie na początku tłumaczył, że tak czasem jest, przenosi się dobrych księży, żeby zajmowali się rozbudzaniem życia religijnego w trochę "słabszych" parafiach. Potem jednak twierdził, że był przenoszony wciąż przez grzech, który popełnił, w domyśle przeze mnie.      

Oskarżył ciebie o to, że stracił wygodne życie na pierwszej parafii?

- Wygląda na to, że tak to sobie wszystko tłumaczy. Ale przecież jego przełożeni wiedzieli o mnie już od lat, dlaczego nagle mieliby chcieć go za mnie karać? Sądzę, że wpływ na ich decyzje mogły mieć skargi parafian, zwłaszcza tego zdradzonego męża.

Z naszej rozmowy wynika, że choć twoi rodzice nie byli parą, regularny kontakt z ojcem miałaś już od dzieciństwa. Jak wyglądały wtedy wasze relacje?

- Rzeczywiście, mój ojciec, w przeciwieństwie do wielu innych księży, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, nigdy się mnie nie wyparł. Mama i ojczym nigdy nie utrudniali mu kontaktów, co dwa tygodnie wpadał do nas na obiad albo zabierał mnie do McDonalda.

Czy w tamtym czasie czułaś, że jesteś dla ojca kimś ważnym?

- Chyba tak. Mówił mi, że mnie kocha, prawił komplementy, wiedział, czym się interesuję i zabierał w różne ciekawe miejsca. Cieszyło go to, że mamy wspólne pasje. Starał się, a jednak ja czułam się w jego obecności dziwnie. Być może dlatego, że choć mówił "kocham cię", ukrywał mnie przed swoją rodziną, która przecież była i moją. Odebrał mi ich, a im - mnie. Trudno było mi się przy nim otworzyć, powiedzieć, co tak naprawdę czuję. Mieliśmy częsty kontakt, ale mimo wszystko uważam, że nasza relacja była raczej powierzchowna, nigdy nie nauczyliśmy się szczerze ze sobą rozmawiać. A jego wybory miały ogromny wypływ na mnie, na moje zdrowie.

Mówisz o zdrowiu psychicznym?

- Tak. Sytuacja, o której rozmawiamy, z roku na rok robiła się dla mnie coraz bardziej nieznośna, a nie mogłam o niej z nikim porozmawiać. Już w gimnazjum zaczęły się u mnie ataki paniki, bóle całego ciała. Jednego dnia bolały mnie plecy, drugiego głowa, trzeciego brzuch. Chodziłam na rozmaite badania, ale diagnoza zawsze była taka sama: nic mi nie dolega. A bolało dalej. Dziś już rozumiem, że były to dolegliwości psychosomatyczne, związane ze stresem, który przeżywałam. Wiem, że czasem ludziom wydaje się, że choroby psychosomatyczne są "wymyślone". Ale nie, cierpienie jest realne, mimo że powoduje je nasz stan psychiczny.

Tak, ataki paniki też czasem uznawane są za "nic takiego" czy nawet powód do żartów w stylu: "o, hipochondryk". Tymczasem osoba, która ich doświadcza, może czuć się tak, jakby umierała - tętno przyspiesza, ciśnienie rośnie, pojawiają się zawroty głowy, duszności, problemy z widzeniem. I przede wszystkim ogromny strach. Podejrzewam, że takie stany mogły pogłębiać twoje poczucie izolacji.

- Oczywiście, że tak. Pamiętam, że pod mój blok przychodzili przyjaciele i pytali, czy wyjdę na dwór. A mi serce waliło tak, jakby miało wyskoczyć mi z piersi, oblewały mnie zimne poty. Mówiłam im, że źle się czuję i zostawałam w domu, bo bałam się, że coś mi się stanie. Myślę, że przez takie wycofywanie się umknęło mi wiele ważnych rzeczy. Kiedy moi znajomi mówili o swoich planach na przyszłość, ja nie miałam siły nawet o nich myśleć. Co dobrego miało mnie czekać, skoro jestem "grzechem"?

Co czułaś, kiedy tata cię tak nazwał?

- Zasugerował to dopiero, jak byłam dorosła, ale ja i tak czułam się tak przez  całe swoje życie. Czułam się kimś gorszym, dziwnym, zawsze nie na miejscu. Myślałam, że jestem głupia, brzydka, że słusznie należy mi się tylko to, co najgorsze. To przekonanie było ze mną przez wiele lat, także w dorosłości. Bo osoby, które mają niskie poczucie własnej wartości, często wchodzą w związki z osobami niedostępnymi emocjonalnie. Takie, w których trzeba sobie dobrze zasłużyć na marne ochłapy miłości, zainteresowania, troski. To także i moja historia, na szczęście już skończona.

Kiedy zrozumiałaś, że twoje problemy mogą być związane z sytuacją rodzinną?

- Na terapii. Wiesz, ile zajęło mi powiedzenie terapeutce, kim jest mój ojciec?

Wiem z książki - rok.

- Rok, tak bardzo się przed tym broniłam. Ale kiedy w końcu te słowa padły, poczułam ulgę. W końcu komuś powiedziałam i na dodatek spotkałam się ze zrozumieniem i współczuciem, nie oceną. Stopniowo zaczęłam rozumieć, że tata jest mi winien prawdę, wyjaśnienia. Dlaczego nie odszedł z kościoła? Dlaczego mnie ukrywał? Dlaczego kazał mi okłamywać najbliższych?

- Miałam nadzieję, że porozmawiamy spokojnie, jak dwoje dorosłych ludzi. Ale on zbagatelizował moje uczucia mówiąc "znowu wbijasz mi szpilę".  A kiedy mówiłam, że te wszystkie tajemnice bardzo odbiły się na mojej psychice, powiedział, że "wszyscy mają jakieś problemy". Tata nie chciał rozmawiać, robił z siebie ofiarę, a tego nie mogłam już dłużej znieść. Wyszłam z tej restauracji, zablokowałam jego numer, żeby nie dzwonił, nie wysyłał sms pełnych pretensji, jak to miał w zwyczaju. Wtedy już byłam gotowa, by zerwać ten kontakt.

Jak się z tym czułaś?

- Na początku miałam oczywiście wyrzuty sumienia, że przecież to, mimo wszystko, jest mój tata. Ale im więcej czasu upływało, tym lepiej się czułam. Po paru miesiącach ojciec niespodziewanie zadzwonił. Odebrałam, bo wyświetlił mi się obcy numer.  Tym razem też nie zdobył się na żadne refleksje. Mówił tylko, że nie tak mnie wychował, że jego się tak nie traktuje i jeszcze tego pożałuję.

Wtedy rozmawialiście po raz ostatni?

- Nie. Z dziennikarskiego obowiązku pojechałam do niego na parafię podczas pisania książki. Wszyscy mi to odradzali, ale chciałam zachować się profesjonalnie. A przy okazji upewniłam się w swojej decyzji.

Tęsknisz za nim?

- Nie, chyba nie. Raczej czuję żal, że nasze życie się tak poukładało (cisza). Wiesz, myślę, że ja nadal jestem w procesie akceptacji tego, jak wyglądała i jak zakończyła się nasza relacja. Jeśli kiedyś będzie chciał ze mną porozmawiać, ale tak szczerze, to się zgodzę. Ale wcześniej mój tata musiałby się zmienić, zacząć nad sobą pracować. Wątpię, żeby się na to zdobył. Może zdoła jeszcze zrozumieć, ile krzywd wyrządził innym swoim niezdecydowaniem, prowadzeniem życia według podwójnych standardów, w wiecznym rozkroku między służeniem Bogu a kochaniem kobiet. Ale może być tak, że do końca będzie żył w zaprzeczeniu, uważając, że zrezygnował z rodziny dla Boga. A jeśli tak będzie, życzę mu powodzenia na tym Sądzie Bożym, w który wierzy. Trzymam za niego kciuki.

Jako dziecko byłaś bardzo wierząca, pochodzisz z wierzącej rodziny, a na dodatek twój ojciec jest kapłanem. Jaki jest dziś twój stosunek do religii?

- Nie wyznaję żadnej konkretnej religii, ale nie jestem też ateistką. Dopiero niedawno udało mi się poukładać i zaakceptować przeszłość na tyle, żeby móc myśleć o tym, co dalej. Daję więc sobie prawo do szukania swojego miejsca. Wiem natomiast jedno - Jezus, a więc osoba, na którą powołują się księża i w której imieniu rzekomo działają, by mnie nie potępił. Trudno mi znieść wizerunek Jezusa ukrzyżowanego, budzi we mnie dużo skrajnych emocji. Ale lubię czytać o tym, jak buntował się przeciwko zastanemu porządkowi. Rozwalał stragany kupców, którzy robili sobie ze świątyni targowisko. Pouczał ówczesnych uczonych w Piśmie i wytykał im błędy. Miał odwagę mówić swoją prawdę, nawet jeśli inni się śmiali, wytykali go palcami albo grozili śmiercią.

A czym jest dla ciebie Kościół katolicki?

- W tej chwili uważam go za bezduszną korporację. Duchowni starają się żyć według zasad, które sami sobie ułożyli, a i tak im to nie wychodzi. Żyją w oderwaniu od swoich wiernych. Oczywiście wiem, że są "dobrzy księża", to termin używany przy wielu okazjach, taki argument-wydmuszka. Zresztą w każdej korporacji są źli i dobrzy pracownicy. Nie mam też już nadziei, że Kościół, szczególnie polski, się zmieni. Rozmawiałam z kilkoma byłymi klerykami i opowiadali mi, jak byli urabiani od pierwszych dni, aby iść po tej wyznaczonej linii. A jak się wychylisz - obrywasz.

Może dlatego tata nie chciał się "wychylić" i odejść?

- Właśnie dlatego chciałam z nim porozmawiać. Żeby on zrozumiał to, co ja przeżywałam, ale i żebym ja mogła zrozumieć jego.

Co, twoim zdaniem, władze Kościoła powinny robić z księżmi, którzy zostają ojcami?

Uważam, że jeśli pojawia się dziecko, taki ksiądz powinien usłyszeć jasny komunikat: złamałeś śluby, a więc teraz odejdź i przynajmniej wypełnij obowiązki wobec własnego dziecka. Prowadzenie podwójnego życia sprawi, że nie będzie ani dobrym księdzem, ani dobrym ojcem. Jak ludzie mają spowiadać się i przychodzić po radę do kogoś, skoro sam nie potrafi żyć według zasad, których naucza? Kto mu wtedy zaufa i będzie go szanował?

Spotkałaś się z zarzutami, że twoja książka jest atakiem na Kościół?

- Nie, ale spodziewam się takich opinii. Przecież to zdanie pojawia się zawsze wtedy, kiedy dzieje się coś dla Kościoła niewygodnego, kiedy wychodzą na jaw kompromitujące historie. Ja nie atakuję Kościoła jako wspólnoty, wiernych, wiary. Jeśli już to oskarżam - instytucję i konkretnych ludzi, którzy nie potrafili godnie się zachować.

- Pytania o atak na Kościół nie robią na mnie wrażenia, bo jestem pewna swoich intencji. Mam jednak kłopot z pytaniem o to, czy się nie bałam ujawnić, napisać historii pod własnym nazwiskiem.

Bo jako pierwszy powstał tekst opublikowany w Onecie, pod którym się nie podpisałaś.

- Tak, wtedy nie byłam na to gotowa, chociaż obecnie został zaktualizowany i czytelnik będzie wiedział, że to historia autorki. W książce bardzo dużo piszę o lęku, ale ja już nie chcę się bać. Chcę dzielić się swoją historią, także po to, żeby inni ludzie w tej samej sytuacji wiedzieli, że nie są sami. Chcę im pokazać, że to nie my musimy się wstydzić i bać ujawnienia prawdy. To nie my zdradziliśmy swoje ideały,  nie my nie potrafiliśmy potem ponieść konsekwencji swojego zachowania. Wreszcie - nie  my porzuciliśmy własne dzieci. Po premierze napisało do mnie wiele osób i te historie są pełne trudnych emocji. Każda inna, ale pod pewnymi względami taka sama. Nie ma chyba osoby, na której zdrowiu psychicznym nie odbiłoby się bycie "grzechem" czy wpadką, o której trzeba jak najszybciej zapomnieć.

- Każdej z takich osób chciałabym powiedzieć: nie jesteś wykluczona, nie jesteś niechciana, nie jesteś wyrzutkiem, nie jesteś powodem do wstydu. Jesteś wartościową osobą, która dużo przeszła, po prostu.

A kim ty dziś jesteś?

- Na pewno nie czuję się już ofiarą, choć przez lata tak było. Dzięki terapii i tej książce powoli odzyskuję poczucie pewności siebie i sprawczości. Patrzę wstecz na to, ile udało mi się osiągnąć i czuję dumę. Skończyłam studia, znalazłam pracę, w której dobrze mi idzie i dzięki której od dawna samodzielnie się utrzymuję. Mam zaufanych przyjaciół i wielu znajomych. Poczucie, że gdzieś nie pasuję odzywa się coraz rzadziej.

- Ktoś napisał o mnie: "biedna, niekochana dziewczynka". Ale to nie jestem ja. Jestem dorosłą kobietą, która już nie boi się oceny innych. To ulga, którą trudno opisać. Nie jestem też niekochana, bo mam wspaniałą rodzinę - siostrę, mamę, ojczyma. On jest dla mnie jak prawdziwy tata, był przy mnie w najtrudniejszych chwilach.

Na terapiach często mówi się o wewnętrznym dziecku, najbardziej kruchej i wrażliwej części nas samych...

... o tak, znam to pojęcie z własnej terapii i staram się, żeby dorosła i silna Marta, którą się stałam, chroniła tę mniejszą.

To co byś dziś powiedziała tej małej, przestraszonej i samotnej Marcie?

- Nie myśl już o sobie, że jesteś niepasującym nigdzie dziwolągiem. Uda się nam, obiecuję.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama