Reklama

Arkadiusz Lorenc: Zanim pojawiły się ataki, poczułem, że dzieje się ze mną coś niedobrego

- Zaczęło się od duszności. Poszedłem do pulmonologa, powiedziałem mu, że mam problemy z oddychaniem i zasugerowałem, że to pewnie skutek tego, że przeszedłem covid. Dostałem skierowanie na spirometrię i RTG płuc, które oczywiście nic nie wykazały. Dobre były również wyniki kolejnych badań, w tym kardiologicznych. Wtedy jeszcze nie spodziewałem się, że moje objawy mogą mieć związek z psychiką, więc odczekałem swoje w poradniach, szukając medycznej przyczyny moich dolegliwości - o początkach zaburzeń lękowych mówi Arkadiusz Lorenc, dziennikarz, autor książki "Lękowi. Osobiste historie zaburzeń".

Katarzyna Pruszkowska: Kiedy po raz pierwszy doświadczyłeś ataku paniki?

Arkadiusz Lorenc: - W dzieciństwie, choć oczywiście wtedy nie rozumiałem co się ze mną dzieje. Po prostu nagle zaczynałem "dziwnie" się czuć. Jeden z takich silniejszych ataków zdarzył się w kościele, w którym byłem ministrantem. Poczułem, że robi mi się słabo, przed oczami zaczęły mi latać jakieś mroczki. Stałem przy ołtarzu, więc przejmowałem się tym, że na pewno wszyscy na mnie patrzą, zobaczą, jak zemdleję i będzie mi wstyd. Po chwili to uczucie minęło, ale powtarzało się na tyle często, że musiałem zrezygnować ze służenia do mszy.

Reklama

Ile miałeś wtedy lat?

- Osiem. Mniej więcej w tym samym czasie po raz pierwszy doświadczyłem także derealizacji. Byłem nad morzem, spacerowałem deptakiem i nagle zorientowałem się, że wszystko, co mnie otacza, wygląda jak film, nie rzeczywistość. Takie mniejsze i większe ataki towarzyszyły mi też w domu. Mam takie wspomnienie, że leżę na podłodze i się duszę, usiłuję łapczywie złapać powietrze.

Rodzice wiedzieli, co się z tobą dzieje?

- Nie pamiętam, czy im o tym kiedykolwiek powiedziałem. Wiem, że kiedy byłem już w szkole, zabrali mnie do psycholożki, bo jedna z nauczycielek zwróciła im uwagę na to, że wydaję jej się jakiś taki zalękniony.  W gabinecie poproszono mnie, żebym namalował to, czego się boję. Namalowałem pająka, bo rzeczywiście do dziś mam arachnofobię, więc uznano, że to właśnie jest mój główny problem: lęk przed pająkami. Z tego, co wiem, ta terapeutka nie drążyła już dalej, ale zdaję też sobie sprawę z tego, że to były lata 90., więc takie postępowanie pewnie było standardem.

Na podstawie tego, co mówisz, wyobrażam sobie ciebie jak takiego grzecznego, miłego chłopca, który nie chciał innym sprawiać kłopotu. A jakim dzieckiem byłeś naprawdę?

- Właśnie takim, jak opisałaś. Nie dogadywałem się z rówieśnikami, przez lata czułem, że do nich nie pasuję. Dorastałem na wsi, moi koledzy interesowali się głównie piłką nożną, rolnictwem i pożarnictwem. Ja nie miałem nic do powiedzenia na żaden z tych tematów, bo i skąd. Rodzice nie byli rolnikami, dziadek co prawda należał do OSP (ochotnicza straż pożarna - przyp. red.), ale mój tata już nie. Dlatego dzieciaki niespecjalnie chciały się ze mną bawić, spychały mnie na margines. Byłem więc takim samotnikiem, który dużo czytał, dobrze się uczył, nie sprawiał problemów. Potem życie toczyło się już swoim torem - liceum, studia, praca zawodowa. O tych "epizodach" z dzieciństwa na wiele lat zapomniałem.

Kiedy ataki paniki zaczęły znowu dawać o siebie znać?

- W dorosłości, jakoś przed trzydziestką. Jeszcze zanim pojawiły się ataki, poczułem, że dzieje się ze mną coś niedobrego. To był moment, kiedy w moim życiu wiele się zmieniło - przeprowadziłem się do Warszawy, zmieniłem pracę, akurat trwała również pandemia. Choć te zmiany były dobre, na wiele z nich pracowałem wiele lat, to ich nagromadzenie w krótkim czasie sprawiło, że straciłem poczucie kontroli. A to ona dawała mi dotychczas, oczywiście iluzoryczne, poczucie bezpieczeństwa. Szybko okazało się, że nowa praca jest stresująca.

Z książki wiem, że blokowałeś nawet numery telefonu niektórych współpracowników.

- Tak, kiedy byłem na wakacjach, ponieważ na samą myśl, że mogliby do mnie zadzwonić, zaczynałem odczuwać duże napięcie. Z czasem zacząłem również czuć je wtedy, kiedy musiałem korzystać z komunikatorów, z których korzystali i oni.

Bo mogli napisać?

- Tak. Z jednej strony zagryzałem wtedy zęby i starałem się jakoś funkcjonować, z drugiej - po prostu przestawałem sobie radzić. W końcu każda opinia na temat mojej pracy, nawet, jeśli miała formę konstruktywnej krytyki, wywoływała we mnie koszmarny lęk i przekonanie, że zostanę zwolniony. A jeśli tak, to nie będę miał z czego spłacać kredytu, w końcu stracę więc mieszkanie i wyląduję pod mostem. Tak to mniej więcej wtedy wyglądało w mojej głowie.

Dzieliłeś się tymi lękami z innymi?

- Opowiadałem o nich rodzinie i przyjaciołom. Oni starali się uświadomić mi, że nie jestem sam, że zawsze mogę na nich liczyć, a te czarne scenariusze, które produkuje moja głowa, nie są prawdziwe. Najtrudniejsze było to, że tak "na rozum" wiedziałem, że prawdopodobieństwo, że któryś z nich się ziści, jest małe. Jednak ta zalękniona część mnie nadal wierzyła, że w końcu wyląduję pod tym mostem. Z powodu tego nieustannego lęku i napięcia zacząłem mieć ogromne problemy ze spaniem. Nie mogłem zasnąć do trzeciej, potem spałem do szóstej i zaczynałem się wybudzać, bo rósł mi poziom kortyzolu (nazywanego hormonem stresu - przyp. red.). Łóżko przestało mi się kojarzyć z wypoczynkiem, tylko miejscem, w którym godzinami rozmyślałem nad tym, co strasznego może mi się przytrafić.

Mówiłeś, że wtedy ataki jeszcze nie wróciły, ale "coś" się z tobą działo. Chodziło o objawy somatyczne, prawda?

- Tak. Zaczęło się od duszności. Poszedłem do pulmonologa, powiedziałem mu, że mam problemy z oddychaniem i zasugerowałem, że to pewnie skutek tego, że przeszedłem covid. Dostałem skierowanie na spirometrię i RTG płuc, które oczywiście nic nie wykazały. Dobre były również wyniki kolejnych badań, w tym kardiologicznych. Wtedy jeszcze nie spodziewałem się, że moje objawy mogą mieć związek z psychiką, więc odczekałem swoje w poradniach, szukając medycznej przyczyny moich dolegliwości. W końcu jeden z lekarzy zasugerował mi, żebym skonsultował się z psychiatrą.

Jak zareagowałeś na jego sugestię? Nie czułeś, że cię zbywa?

- Chyba nie, choć pewnie byłem zdziwiony. Poszedłem na wizytę, dostałem tabletki, które miały pomóc mi uregulować sen, a w międzyczasie, jakoś wczesną wiosną, zacząłem terapię u psychoterapeuty. Szedłem tam z przekonaniem, że w zasadzie nic mi nie dolega, będę pracował nad samorozwojem. Szybko okazało się, jak bardzo się myliłem - niedługo po rozpoczęciu terapii wróciły ataki paniki.

Pamiętasz ten pierwszy?

- Oczywiście. Było już ciepło, akurat wracałem autobusem linii 190 z pracy. Nagle poczułem, że robi mi się słabo, że za chwilę zemdleję. W autobusie było tłoczno, ale udało mi się usiąść. Zupełnie jak wtedy w kościele, przed oczami pojawiły mi się mroczki, zrobiło się duszno. Patrzyłem na swoją dłoń, ale zupełnie jej nie czułem, jakby należała do kogoś innego, nawet zacząłem szczypać skórę, żeby jakoś odzyskać czucie. Ten bezwład rąk był przerażający. Oczywiście towarzyszyły mi myśli o tym, że ludzie na pewno mi się przyglądają i myślą, że coś jest ze mną nie tak.

Tak, pamiętam z książki, że rozważałeś poproszenie o pomoc, ale szybko odrzuciłeś tę myśl i jakoś dotrwałeś do końca ataku w autobusie. Zresztą, jeśli dobrze pamiętam, ataki przytrafiały ci się przede wszystkim w środkach komunikacji.

- Zgadza się, nigdy nie miałem ataku np. w restauracji, na spacerze czy w domu; zawsze w autobusie i zawsze przebiegały tak samo - zaczynały się nagle, pojawiały się objawy somatyczne, lęk, nieprzyjemne myśli związane z tym, że inni na mnie patrzą. Atak osiągał apogeum, chciałem wysiadać, po chwili wszystko zaczynało wracać do normy.

Wysiadłeś kiedyś?

- Nigdy.

Czyli od pierwszych ataków zastosowałeś jedną z metod stosowaną w terapii poznawczo-behawioralnej, a więc ekspozycję na to, co generuje strach i napięcie.

- Tak, choć podczas pierwszego ataku jeszcze nie rozumiałem, co mi się właśnie przytrafiło. Dopiero kiedy opowiedziałem na tym podczas terapii, dowiedziałem się, że z dużym prawdopodobieństwem tak teraz wyglądają moje "dorosłe" ataki paniki, zacząłem uczyć się, jak sobie z nimi radzić i próbować dowiedzieć się, dlaczego się znowu pojawiły. Na początku dostałem zestaw narzędzi, który ułatwił mi przetrwanie ataku, podczas którego czułem się biernym obserwatorem rzeczywistości, nie jej uczestnikiem. Na przykład polewałem nadgarstki zimną wodą, bo taki zimny bodziec pomagał mi wrócić do "tu i teraz" i odzyskać kontrolę nad rękami. Inną metodą było oddychanie w papierową torebkę, żeby wyrównać poziom dwutlenku węgla i nie dopuścić do hiperwentylacji. Wiem, że niektórzy nie polecają już tej metody twierdząc, że jest przestarzała i nie działa, ale mi pomagała odzyskać kontrolę nad oddechem, a w moim przypadku to już połowa sukcesu. Zdarzało mi się też pochylać głowę między kolana, by poprawić przepływ krwi do mózgu. To wszystko rzeczywiście pomagało przetrwać atak.

Jednak to była tylko połowa pracy. Musiałem przecież zrozumieć, co takiego dzieje się w moim życiu, że moje ciało tak reaguje na skumulowane napięcie. Przez lata sądziłem, że jestem na fali wznoszącej i powoli osiągam swoje cele. Nie zwracałem uwagi na swoje ciało, nie zauważałem i nie wyrażałem swoich emocji, nie miałem sposobów, by konstruktywnie radzić sobie ze stresem. W końcu to wszystko się skumulowało i pojawiło się zaburzenie lękowe.

Rozumiem, że byłeś już wtedy pod opieką terapeutki. A czy z rozpoznaniem zaburzenia wróciłeś do psychiatry?

- Tak, ale do innego, poleconego właśnie przez terapeutkę. Postawił mi diagnozę zaburzeń depresyjno-lękowych, odstawił poprzednie leki nasenne, które jego zdaniem były nietrafione, i zalecił przyjmowane niedużej dawki leku z grupy SSRI.

Wiedziałeś, że na początku przyjmowania tych leków możesz doświadczyć pogorszenia nastroju? Pytam, bo jest to doświadczenie wielu osób, jednak od kilku usłyszałem, że "nie byli tego świadomi".

- Wiedziałem, mój psychiatra dość szczegółowo omówił ze mną działanie leków i możliwe skutki uboczne. Jednak pamiętam, że na początku leczenia, kiedy całe dnie spędzałem w łóżku oglądając seriale, po raz pierwszy tak naprawdę poczułem, że rzeczywiście jestem chory, że cierpię na zdiagnozowane zaburzenie psychiczne i muszę teraz poczekać, aż leki zaczną działać.

Chodziłeś w tym czasie do pracy?

- Nie, wziąłem sobie niedługi urlop, żeby w spokoju dojść do siebie. Wiesz, ja byłem, zresztą pewnie nadal jestem, bardzo zadaniowym człowiekiem. Chodziłem regularnie na terapię i poważnie podchodziłem do wszystkich poleceń, na przykład samoobserwacji i prowadzenia dziennika, bo skoro już się podjąłem, poświęcam na to czas i pieniądze, a na dodatek zawracam komuś głowę, muszę się postarać na maksa. Być może wtedy takie podejście przyspieszyło mój powrót do równowagi, bo kombinacja leków, terapii i większego zadbania o siebie, choćby poprzez chodzenie na spacery, dość szybko przyniosły efekty. Zacząłem wracać do równowagi. Poczułem, że znowu jestem sobą.

Jednak ten pierwszy sukces, który ja nazywam możliwością powrotu do życia, nie był końcem terapii, pracy z emocjami i z ciałem.

- Nie, gdybym nie pracował dalej, pewnie szybko wróciłbym do punktu wyjścia. Podczas jednej z sesji moja terapeutka wspomniała mi o Alexandrze Lowenie i jego metodach pracy z ciałem. Bardzo mnie zainteresowały. Znalazłem więc fizjoterapeutę, który pracował zgodnie z nimi i on nauczył mnie, jak dostrzegać i rozluźniać napięcie w ciele. Teraz już sam umiem to robić - dotykam miejsc, w których zwykle zbierają mi się napięcia, i je uciskam, rozmasowuję. To nie zawsze jest przyjemne, na przykład praca ze szczęką często jest nieprzyjemna i bolesna, za to efekt jest naprawdę odczuwalny. Teraz nie korzystam już ze wsparcia fizjoterapeuty, ale chciałbym podjąć terapię w Instytucie Bioenergetyki w Warszawie, w którym pracuje się metodami opracowanymi przez Lowena, bo chciałbym bardziej skoncentrować się na ciele. To jednak póki co plany, bo aktualnie jestem w terapii Gestalt.

Wiem, że wiele osób, w tym i ja, ma tendencję do traktowania ciała jako "pojazdu", który musi za nimi nadążyć i spełniać wszystkie oczekiwania, wszelkie słabości traktując jak "bunt" i ignorując. Czy podobnie było z tobą?

- Zdecydowanie tak. Zmieniłem myślenie pod wpływem fizjoterapii i myśli Lowena, wróciłem do jogi, którą teraz ponownie zarzuciłem z powodu kontuzji nadgarstka, zacząłem pływać. Bardzo dbam o to, żeby regularnie chodzić na basen, bo pływanie świetne działa na moją głowę - telefon zamykam w szafce odcinam się od tych wszystkich newsów i powiadomień. Przez godzinę skupiam na ciele, jego ruchach i oddechu. Często po pływaniu z premedytacją odraczam powrót do świata, czyli nie patrzę na telefon, za to obserwuję, co dzieje się wokół mnie, czy rosną już jakieś kwiaty, czy i jak pachnie powietrze.

- Jestem już o wiele bardziej świadomy niż dawniej, co nie znaczy, że nadal nie zdarza mi się ignorować sygnałów, które wysyła mi moje ciało. Jakiś czas temu chciałem popracować nad kondycją, więc umówiłem się na trening pod okiem trenera personalnego. Dość szybko zorientowałem się, że pokazuje mi ćwiczenia ponad moje siły, ale nic nie powiedziałem, zagryzłem zęby i ćwiczyłem dalej. Jeszcze tego samego dnia poczułem, że strasznie bolą mnie mięśnie, ale sądziłem, że to po prostu zakwasy. Jednak kiedy zobaczyłem, że mój mocz zabarwił się na ciemny kolor postanowiłem skonsultować się lekarzem. Ostatecznie okazało się, że doprowadziłem się do rabdomiolizy (inna nazwa: niebezpieczny rozpad mięśni - przyp. red.). Trafiłem na tydzień do szpitala i przez cały ten czas lekarze starali się nie dopuścić do trwałego uszkodzenia nerek. Gdyby tak się stało, mogłoby skończyć się na dializach, a w najgorszym scenariuszu na śmierci, bo rabdomioliza może uszkadzać także wątrobę. Wszystko dlatego, że na treningu przeholowałem i nie potrafiłem powiedzieć trenerowi, że na początek potrzebuję lżejszych ćwiczeń lub mniejszej liczby powtórzeń. Nie posłuchałem jednak swojego ciała, chciałem sobie udowodnić, że dam radę i nie chciałem pokazać słabości. To wszystko prawie przypłaciłem zdrowiem.

A czy przed podjęciem terapii umiałeś odpuszczać? Odpoczywać? Rezygnować z czegoś "ot tak", bo uznawałeś, że nie masz siły?

- Nie, raczej nie. Przez większą część mojego życia wydawało mi się, że musze być pracowity, zawsze produktywny, zawsze efektywny. Nie szukać wymówek, wszystko robić dokładnie i na czas. Żadnych spóźnień, żadnych błędów. Nawet kiedy zbliżał się urlop nie przychodziło mi do głowy, że mógłbym spędzić go w Warszawie, odpoczywając, spędzając czas na tym, co mnie relaksuje. Nie, jeśli urlop, to zaplanowany - gdzieś wyjechać, coś zobaczyć, coś przeżyć.

Brzmi znajomo. Do pewnego momentu uważałam, że nie mogę tak po prostu sobie odpoczywać. Jedynym wyjątkiem była choroba, którą zresztą traktowałam jak karę, nie sygnał, że np. jestem osłabiona i potrzebuję regeneracji.

- A więc nasze stare wersje mogłyby sobie podać ręce. Zresztą prawda jest taka, że mi nadal zdarza się pomyśleć, że urlop spędzony we własnym domu na odpoczynku to urlop zmarnowany. Bo tych dni jest tak mało, szkoda poświęcać je na jakieś leżenie, czytanie, spacery po mieście. Jednak teraz umiem te myśli wyłapać i nad nimi pracować. Na przykład na tę majówkę zaplanowałem sobie wyłącznie odpoczynek. Potrzebuję go, bo w związku z premierą książki mam wiele spotkań. Lubię je, ale wiąże się z nimi przebodźcowanie, które sprzyja zaburzeniom lękowym. A ja bardzo nie chciałbym wrócić do miejsca, w którym kiedyś byłem.

Chciałabym zapytać cię o jeszcze jedną rzecz, o której sam zresztą już wspomniałeś, kiedy mówiłeś o złości przykrytej lękiem. Wiem już, że dawny Arek nie umiał odpoczywać, nie miał kontaktu z ciałem. A czy potrafił wyrażać złość?

- Jasne, że nie. Moja terapeutka bardzo szybko na to wpadła i poleciła mi warsztaty, na których to do mnie z całą mocą dotarło. Właśnie tam po raz pierwszy w życiu powiedziałem do innego uczestnika, że mnie bardzo, bardzo denerwuje - użyłem wtedy innych słów, łatwo się domyślić, jakich. Zaskoczyło mnie to, ale potem pomyślałem sobie, że przecież to nie jest możliwe, żeby żyć ileś lat i nigdy się na nikogo nie zdenerwować albo nawet solidnie nie wkurzyć. Pewnie, że mi się zdarzało, ale nigdy w stosunku do osób, które były dla mnie ważne, z którymi relacje sobie ceniłem. Wyjątek stanowili moi rodzice i siostra, bo w naszej rodzinie jest dużo akceptacji i miłości, więc wiem, że czegokolwiek bym nie zrobił, zawsze będą kochany. Mogę się więc i wkurzyć. Natomiast w moich związkach romantycznych czy przyjacielskich złość, oczywiście pozornie, nie istniała. Kiedyś zapytałem nawet przyjaciółkę, z którą znamy się od dawna, czy pamięta, żebym kiedykolwiek się na nią wściekł. Powiedziała, że nie. A przecież to nieprawda, wściekałem się. Tylko nigdy jej o tym nie powiedziałem. Teraz już wiem, że bałem się, że wyrażenie złości będzie zagrażało relacji, a nawet sprawi, że ona się skończy. Ta relacja jest tu ważna, ponieważ jeśli nic mnie z nikim nie łączy, potrafię powiedzieć, że coś mnie denerwuje.

W naszej rozmowie starałam się poruszyć wiele różnych wątków. Przypuszczam, że osobom, które nie cierpiały lub nie cierpią na zaburzenia lękowe, mogłoby nawet wydawać się, że te rzeczy nie mają ze sobą związku. Jednak wiem, nie tylko z rozmów ze specjalistami i osobami w zaburzeniu, ale i własnego doświadczenia, że nadmierna potrzeba kontroli, nieumiejętność wyrażania emocji, chęć zadowolenia otoczenia, perfekcjonizm i branie na siebie obowiązków ponad siły są charakterystyczne dla tych, którzy zmagają się z lękiem.  Dlatego do tej listy na koniec dorzucę jeszcze jedno, niestety charakterystyczne dla nich słowo: wstyd. Czy ty kiedykolwiek wstydziłeś się mówić o tym, przez co przechodziłeś?

-  Nie, nigdy. Pewnie pomogło mi to, że szybko zacząłem czytać o zaburzeniach lękowych i wiedziałem, że nie miałem wpływu na to, że zachorowałem. Poza tym, jak już wspomniałem, moi bliscy bardzo mnie wpierali, nie spotkałem się nigdy z nieprzyjemnymi komentarzami, typu "weź się w garść", "nie wymyślaj". Natomiast czułem złość na samego siebie - że czegoś nie umiałem, że robiłem coś nie tak, jak powinienem. Chciałem żyć jak dawniej, nie musieć podejmować tego wysiłku, który wiąże się z wyjściem z zaburzenia. Z perspektywy czasu widzę, że dobrze byłoby, gdybym mógł dać sobie wtedy więcej współczucia, wyrozumiałości i troski. Rozczulić się nad sobą i uznać, że to nic złego.

W końcu na początku książki piszesz, że trafiłeś do lękowego piekła. Nawet, jeśli potem dodałeś, że jednak był to przedsionek, to i tak oddaje, z jak wielkim cierpieniem wiążą się zaburzenia lękowe. Myślę, że komu jak komu, ale ludziom, którzy na nie cierpią, należy się współczucie i troska - również od nich samych.

- Bez dwóch zdań. Myślę, że to dobre przesłanie dla osób, które właśnie przez to piekło przechodzą - że powinni być dla siebie wyrozumiali. Ale też chciałbym im powiedzieć, żeby pamiętali i wierzyli w to, że z zaburzeń można wyjść. Można pokonać ataki paniki, żyć bez tego paraliżującego strachu, który towarzyszy przez 24 godziny na dobę. Czasem będzie potrzebna terapia, czasem farmakoterapia, do tego dużo pracy własnej. Jednak można wrócić do siebie i życia, tak, jak wróciłem ja.

 

 

 

 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zaburzenia lękowe | depresja | psychoterapia | stres
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy